
Zawsze podkreślam, że pierwszym, najważniejszym i nieustającym źródłem mojej inspiracji są prace J.R.R. Tolkiena. Od kiedy zacząłem czytać książki tak na poważnie – a datuję to od przeczytania „Ogniem i Mieczem” Sienkiewicza w wieku 10 lat – przez moje ręce przewinęły się ich setki. Nieraz zdarzało mi się czytać po dwie i trzy równocześnie (oczywiście – naprzemiennie, a nie w tej samej chwili. Aż takim geniuszem to nie jestem?). I choć wiele z nich było znakomitych, żadna nie wywarła na mnie takiego wpływu, jak „Władca Pierścieni”. Powiedzieć, że się w tej książce zakochałem, to jeszcze za mało. Ja ją pochłaniałem całym sobą! Kończyłem i zaczynałem ponownie. Trudno mi nawet zliczyć, ile razy ją przeczytałem, ale z pewnością więcej niż 50.
I wiecie co? Nie jestem w stanie wskazać jakiejś jednej rzeczy, która mnie tak zachwyciła. Wszystko razem: wątki i pomysły, postacie i wydarzenia sprawiły, że nie mogłem się od niej oderwać.
Imponowała mi niezłomna i heroiczna postać Aragorna. Od zawsze był dla mnie wzorcem męskości. Fascynowała mnie tajemniczość i moce Gandalfa a jednocześnie jego całkiem ludzkie odruchy, nawet te kapryśne. Pociągała prawdziwa, męska przyjaźń. Stanie u boku kogoś, na kogo zawsze można liczyć. W najtrudniejszej nawet sytuacji.
Krajobrazy opisywane piórem Tolkiena rozkwitały w mojej wyobraźni. Ja tam po prostu byłem! I jeszcze te wszystkie nieprawdopodobne, groźne, lecz wspaniałe przygody. Epickie (nawet jeżeli nie do końca realistyczne) bitwy. Po tylu latach, gdy czytam o pojawieniu się na polach Pelennoru odsieczy Rohanu, przy fragmencie „[…] Great horns of the north wildly blowing. Rohan had come at last”, zawsze dostaję gęsiej skórki.
Dopiero jako dorosły, czytając listy Profesora, dowiedziałem się o głębokiej, moralnej warstwie w jego powieści. Nawet jednak wcześniej, gdy byłem zafascynowanym dzieciakiem, jego myśl przemawiała do mnie – jeżeli jeszcze nie przez rozum, to przez serce. Nie przesadzę, jeżeli powiem, że „Władca Pierścieni” w dużym stopniu ukształtował mój charakter. To, co uważam za dobre i prawe, a co – za odrażające i złe. Oczywiście, zajęło to nieco czasu. Od pierwszego jednak czytania powieść Tolkiena otworzyła mój umysł i wyobraźnię.
Dziś, gdy piszę moją własną powieść – „Ostatni Cień”, przyznaję, że jest ona swoistym hołdem składanym Profesorowi. Jest też twórczą kontynuacją jego myśli, kolejnym rozdziałem odwiecznej, epickiej walki Dobra ze Złem. I podziękowaniem za to, co dla mnie zrobił. Nie mogę wprawdzie odwdzięczyć mu się wprost, jestem jednak pewien, że byłby usatysfakcjonowany tym, że skorzystają inni. Bo mam szczerą nadzieję, że moja powieść również pomoże komuś otworzyć w swoim umyśle drzwi, za którymi ujrzy zachwycające światy. Że wyruszy ku nim i przeżyje wspaniałe przygody, jak ja kiedyś.
W końcu…
It’s a dangerous business, Frodo, going out your door. You step onto the road, and if you don’t keep your feet, there’s no knowing where you might be swept off to.
„To niebezpieczna sprawa, Frodo, wyjść za drzwi. Gdy już staniesz na drodze, nigdy nie wiadomo dokąd mogą cię ponieść nogi, jeżeli ich nie zatrzymasz.”
I choć Bilbo wspomina o niebezpieczeństwie, to, na szczęście, moc książek polega również na tym, że możemy dzięki nim przeżywać najgroźniejsze przygody, wzruszać się, nawet płakać… leżąc bezpiecznie, pod ciepłym kocem, na swojej ulubionej kanapie.


